19 czerwca 2017

Od Aidena - Cd. Diala

  Gorąc, cholerny gorąc, tyle powiem, a był już prawie wieczór. Pogodo, oszalałaś? Takie rzeczy rób sobie w popołudnie, ale nie teraz. Czułem po prostu, jak moje płuca zamieniają się w schabowe. Każdy bezsensowny ruch liczył się z ogromnym zmęczeniem - nie wiem jak to działa, ale gdy temperatura jest na plusie, momentalnie tracę chęci do życia. A teraz? Umieram, płonę, nastało lato, co oznacza falę ciepłego powietrza. Pora wybierać kolor trumny, tak sądzę. A może by się zamrozić? Schowaliby taką wielką bryłkę zajebistości do zamrażalnika w mięsnym. Zadziałałoby. Gorzej, gdybym nagle postanowił zmartwychwstać bo buddzie czy komu tam innemu się tak zachciało. Otoczony przez hordę kiełbas, steków, kij wie czego jeszcze.
  Westchnąłem głośno, mrużąc powieki. Cień, gdzie jest cień? Szukasz go na polanie, brawo geniuszu, to tak jakbyś wlazł do lawy chcąc się ochłodzić. Idź do lasu, masz go parę kroków przed, po prostu rusz tym pustym łbem. Ogarnij się Aiden, zanim postanowisz gadać z kamieniami. Rozłożyłem skrzydła najbardziej jak się dało, wachlując spocony pysk. Ulga, miły powiew, tak właśnie, to ciebie potrzebowałem, mhm... Przekroczyłem granicę pomiędzy pustym polem, a drzewami, manewrując pomiędzy sosnami oraz dębami, czy tam innymi krzakami. Trawę skąpała wczorajsza rosa, choć deszczu było mało. Nic to nie pomogło. Może jedynie lekko muskało pazury. Zatrzymałem się pod dość rozłożystą roślinką, obok była trochę mniejsza, powalona. Zbutwiała, omszona. A tuż obok maltretujący ją swoją łapą i wzrokiem wilk o dość niecodziennym wyglądzie. Wbił gwałtownie szpony w korę, aż się posypała.
― Nosz ku*wa mać! ― koleś, ryczysz gorzej niż krowa, Jezu, przestań. Skrzywiłem się znacznie, sycząc cicho pod nosem. Zerknął w moją stronę, a ja odpowiedziałem mu pytającym spojrzeniem ― Miałem go zjeść na obiad ― mruknął, uderzając parokrotnie swoim ogonem o ziemię. Siadłem zadem na podłoże, ignorując jego marną egzystencję, wznawiając próby ogarnięcia temperatury. Pióra trzepocząc, falowały. Nadal za mało. Potrzebuję walonego silnika samolotu, lądolodu, Antarktydy, cokolwiek. Zamknąłem oczy, opierając się o będący za mną głaz. Sekunda ciszy... Nie, jednak nie. Nieprzyjemny oddech po lewej. Idź, sobie, idź, nie chcę z tobą rozmawiać, odejdź, nie zamęczaj Aidena swoim życiem, proszę, poluj sobie na wiewiórki czy demony dalej, samotnie.
― Co ty odwalasz? ― nie posłuchał. Naucz się czytać myśli, do cholery.
― Tak jakby, umieram sobie?
― Jest niecałe dwadzieścia stopni może, bez przesady
― ILE? BOŻE ŚWIĘTY TO JEST PIEKŁO, JAKIM CUDEM JESZCZE JESTEM MIĘSEM A NIE SKWARKIEM ― gwałtownie zerwałem się z miejsca. Naprawdę, jestem pełen podziwu dla swojego organizmu. Wytrzymał takie katusze, pora to zmienić. Wskoczyć do fontanny w mieście, albo napchać się kostkami lodu. Zmieniłem swoją formę na ludzką, od razu ściągając z siebie skórzaną kurtkę. Wybacz słodka, dzisiaj obejdzie się bez ciebie. Ostatni raz popatrzyłem przelotnie na nieznajomego.
― A jak chcesz coś zeżreć, to idź do budki z kebabem czy coś, nie się będziesz uganiał za myszą. Rozmiar jednak się liczy, wiesz? ― nawet nie zdążyłem mrugnąć, przede mną stał w miarę wysoki - kuźna wyższy ode mnie, pora wybrać mu barwę wieńca pogrzebowego - z podchodzącymi pod czerwony kolor włosami i przenikliwymi, złotymi tęczówkami. Poprawił podkoszulek, a na twarz wpełzł mu mały wyszczerz. Prychnąłem znacząco, przewieszając ubranie przez ramię. Ruszyłem przed siebie, w stronę miasta. Nasza, tfu, moja pozycja była dość blisko, krótki spacer nie zaszkodzi. Ale tamten gość musiał, musiał popełznąć za mną, reszta opcji przecież nie istnieje.

― Czemu idziesz tam gdzie ja?
― Do miasta, jakby, jeść?
― To idź okrężną drogą

― Po jasną cholerę
― Zanieczyszczasz mi powietrze, skręć sobie na urwisko
― Agresywny, rawr... a piątaka masz pożyczyć, jakby co?
― Spłoń, Boże


  Jakimś cudem zmusiłem go do utrzymania metrowego odstępu, przynajmniej przez większość drogi. Nie obyło się bez skończenia w jednym sklepie, tłumaczył się brakiem orientacji pośród tych wszystkich zabudowań. On jakąś dziką drożdżówkę, nie wiem, nie interesowało mnie to, ja zimną Colę w szklanej butelce. A wymiana zdań opierająca się na wzajemnym dogryzaniu? Musiała być. Miałem w środku nadzieję, nadzieję na to, że w podskokach zniknie, wędrując z powrotem na tereny lasów. Nie kojarzyłem gościa, choć raczej Amortencja miała z nim wcześniej do czynienia. To do niej falami przychodzą zagubieni, ja sobie tylko stoję z boku, obserwując, który nadaje się na godny cel badań nad duszeniem. Prawie, za pomocą podstępu, udało mu się wycisnąć ze mnie moje imię. No cóż, nie wyszło mu, porażka tak zwana. Nogi same zawędrowały na pobliski mały park, skąpany w promieniach zachodzącego słońca. Było tu strasznie dużo nastolatków. Za dużo. Powiedziałem "cześć" popisanym deskom, wzdychając głośno. Lecz kto się zjawił obok? Tajemniczy jegomość, rudy, może. Odsunąłem się trochę, gdy ten rozwalił się na całą powierzchnię.
― Tak przy okazji, Dial, żebyś wiedział co krzyczeć w nocy ― oznajmił dumnie, opierając się o ławkę. Odchylił głowę do tyłu, krzyżując ręce za karkiem. Ach, jaki łaskawca, prawdziwy gentelman.
― Myślałem że tacy jak ty nie mówią tego swoim ofiarom, skoro porywają i wkładają szmatę do mordy żeby nie krzyczeli na pół osiedla, aby ktoś zadzwonił po policję. Bo innej opcji na "kopulowanie" u ciebie tu raczej nie ma, niż gwałt ― przyłożyłem do ust kraniec flaszki od gazowanego napoju, skupiając się na... czymś. Prawdopodobnie na latarni, gdzieś tam w oddali, nie odwracając się do tego Diala. Usłyszałem parsknięcie, należącego do niego.

[ROZKRĘCAM SIĘ, POCZĄTKI SĄ TRUDNE]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz