22 czerwca 2017

Od Diala

Raz grozi śmierć, co nie? Rzuciłem się na przód, przebierając chaotycznie łapami. Bieg od zawsze pozwalał na rozładowanie nadmiaru energii, ale dzisiaj wyjątkowo przestawał działać. Aż kipiałem w środku, by coś zrobić, zaryzykować życie, rzucić się na bobry tworzące tamy, próbować złapać dzięcioła stukającego w korę drzewa wysoko w jego koronie.  Odbiłem się od kamienia, chcąc uniknąć kontaktu z rozłożystą gałęzią leżącą bezwładnie na popękanej od braku deszczu ziemi. No tak, dwa dni bez najmniejszego znaku z nieba, że na tym świecie chmury dają ponownie co pić. Wykonałem nagły zakręt, śmiejąc się cicho, gdy chmara pyłu, trawy, kawałków ziemi oraz kory otworzyła się obok mnie. Normalnie jak z Marvela, daję słowo. Wystawiłem ozór, pozwalając mu falować na wietrze. Pokonywanie jego oporu sprawiało, iż oczy mi się zaszkliły, psując widoczność. I właśnie przez ten niefortunny element mojego biegu, zdającego się przełajem, zgubił mnie. Krzywo postawiona prawa, przednia łapa natychmiast ześlizgnęła się w dół, a zaraz za nią potoczyłem się i ja. Wbiłem pazury w twardą glebę, ale to nic nie dało - jedynym efektem były głębokie szramy pozostawione na podłożu. Przekląłem, gdy już całkowicie straciłem równowagę i upadłem na bok, odbijając się od twardej powierzchni, ponownie zalewając świat wokół falą pyłu i wszystkiego innego, co zdołałem wyrzucić w powietrze. Zaskomlałem głośno, gdy uderzyłem w pień drzewa plecami. Wszystko przestało wirować, jednak ból w grzbiecie dawał mi się we znaki. A jednak nie- nadal wszystko się trzęsło. Miałem wrażenie, jakby mózg zaraz miał mi wypaść ( większość spytałaby się, czy w ogóle go mam, ale owszem, mam go, jedynie mam tendencję do nieużywania tego jakże ważnego organu ). Przekląłem siarczyście,otworzyłem jak dotąd szczelnie zamknięte oczy - wszystko wokół zostało pokryte piachem, unosił się również w powietrzu, ponownie utrudniając widoczność. Chociaż próbowałem się powstrzymać, potwornie kręciło mnie w nosie i po prostu musiałem kichnąć. Nienawidzę kichać! Sypiąc prawdziwe ciche poematy przekleństw, powoli wstałem, otrzepując się od czubka głowy do ogona z tego, co zdążyło się do mnie przylepić. W tej samej chwili, gdy stanąłem pewnie na łapach ( nie licząc lekkiego podtrzymywania się na pniu drzewa, o które przygrzmociłem ), usłyszałem czyjś głos. Coś pomiędzy skrywanym rozbawieniem, a ponurym mruknięciem.
- Nieźle pojechałeś, dasz radę jeszcze raz? - wypowiedź niewątpliwie wypowiedziana z lekką nutą rozbawienia, miała na celu albo mnie obrazić, albo też po prostu ukazać sytuację z niepoważnej strony.
- Robię to tylko raz dziennie w czwartki, przykro mi - oznajmiłem, w końcu wychwytując stojącego jakieś cztery, może pięć metrów dalej, postać wilka.

< Ktoś??? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz