30 czerwca 2017

Od Amadeusza

 Westchnąłem ciężko widząc, że współlokator rozbił kolejne naczynia. Tanie szkło leżało wszędzie, rozlane mleko, wszystko pomieszane z purpurową krwią, która była jeszcze ciepła, a łącząc się z białą cieczą, tworzyła delikatne, różowawe smugi. Śmierdziało. Jak zazwyczaj. Piwem, wymiocinami, ogólnym brudem i zaniedbaniem. Było. Było źle. Po prostu.
 - Och, Thomas - wyszeptałem sam do siebie, po czym nie zastanawiając się długo rzuciłem niedbale klucze na stolik i uklęknąłem przy śmieciach. Ostrożnie zbierałem roztłuczoną w drobny mak zastawę. Przecinałem opuszki, dolewałem cieczy do burdelu na podłodze, raniłem delikatną skórę. Wróć, już nie tak delikatną. Zabrudzona bliznami, wspomnieniami poprzednich czyszczeń kuchni. Trzeba zacząć zbierać na nowe naczynia, nie wiem czy ma to sens, patrząc jak wszystkie po kolei kończą w worze na śmieci, wyrzucane na wysypisko, gdzie ich ostatnim wspomnieniem jest jajecznica i wyłożona tanim parkietem podłoga. Może zaczniemy spożywać posiłki z plastikowych? Prawdopodobieństwo, że je rozbije jest nikłe, nawet żadne. Uniosłem się z kolan, wyrzuciłem odłamki i chwyciłem pierwszą lepszą szmatkę, by rzucić ją na plamy i zacząć ścierać pozostałości po narwanym współlokatorze. Zmiotłem jeszcze najdrobniejsze kryształki i ruszyłem na poszukiwanie Thomasa, który jak zazwyczaj siedział w swoim pokoju i ze zdenerwowaniem wpatrywał się w grę wideo, siedząc na miękkiej pufie. Jego ręce dalej krwawiły, a pokryte czerwoną cieczą wyglądały, jakby dopiero co wyczołgał się z jakiegoś horroru, gdzie rzeź jest na porządku dziennym. Westchnąłem cicho, widząc, że nawet nie zwraca na mnie uwagi. - Thomas - powiedziałem głośno. Burknął coś niezrozumiale pod nosem. - Co znowu? - Spytałem zakładając ręce na piersi.
 - Sara - Odparł tylko. To mi wystarczało, więc jedynie ze zrozumieniem pokiwałem głową. Ich związek był trudny i toksyczny, nawet jeśli koniec końców i tak do siebie wracali. 
 - Pójdę po plastry i bandaże - mruknąłem odwracając się w progu. 
 - Skończyły się.
 - Więc je kupię - żaden z nas nie powiedział nic więcej, więc pognałem po klucze, a następnie wybiegłem z kamienicy, kierując się do najbliższej naszemu mieszkaniu apteki.

 On nie był zły. On tego nie chciał. Amadeusz doskonale o tym wiedział. Wybaczał mu każdy raz, każdy wybuch, każde naczynie. Każde plucie śliną pomieszaną z krwią, popękane knykcie, siniak, który rozjuszona dłoń pozostawiała na policzku drobniejszego. Zamiast się gniewać, jeszcze biegł by opatrzyć przyjaciela, który zazwyczaj kończył bardziej poraniony niż on. Nie potrafił go zostawić. Nie mógł go zostawić, bez względu na to jakie rany mu pozostawił i pozostawić ma, albo i nie ma, zamiaru.

 Uchwyciłem familijną paczkę plastrów. Ostatnia w aptece, sklepy zamknięte, a ja zmęczony chciałem po prostu dokonać zakupu i pomóc załamanemu koledze, który prawdopodobnie w tym momencie ciska padem po ścianach, albo drze mordę na npc w grach. Oczywiście moje zamiary nie mogły zostać spełnione, bo moja ręka wylądowała na kartoniku w tym samym momencie, bo dłoń, prawdopodobnie, przyszłego rywala. Ostatnia paczuszka, najkorzystniejszy zakup, moje złamane grosze w kieszeni i zmęczenie. Nie odpuszczę, bo zabiję. Albo siebie, albo przeciwnika, albo tego, kto wykupił przed ostatnia paczkę.

< Czy ktoś zechce odpisać? Przepraszam, beznadzieja, wiem, nie mam weny, halp mnie >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz