13 czerwca 2017

Od Aflana


Zieleń była wszędzie. Otaczała mnie chyba z każdej możliwej strony. Podobno tenże kolor uspokajał, ale nie sprawdziło się to ani teraz, ani nigdy wcześniej. Przynajmniej nie u mnie. Zielony kojarzył mi się nie z naturą, lecz z dziką toksyną, która wyżerała dziurę w skórze, paliła mięśnie, docierając do samych kości. Mowa tutaj jednak o jaskrawym, jasnym odcieniu. Co innego i ciemnej barwie - ta natomiast wydobywała z mojego wnętrza najszczersze wspomnienia, gdy jeszcze jako szczeniak biegałem beztrosko po lesie, skacząc nad wcześniej tak wielkimi, powalonymi pniami drzew. Duma, jaka mnie rozpierała, gdy nie zahaczając nawet koniuszkiem łapy o korę upadłej rośliny, teraz zdawała rozwiewać się wraz z lekkim wiatrem, jaki mi towarzyszył od paru dni. Delikatny powiew, lekko poruszający moim futrem sprawiał, że jeszcze nie dusiłem się i nie leżałem zmordowany na ziemi, pożerany przez upał. Tak, słońce świeciło dzisiaj wysoko, a owy wiatr chyba jako jedyny trzymał mnie w tej chwili przy życiu. Powstrzymywał się przed rzuceniem w zimną taflę wody. Jednak nie mogłem sobie na to pozwolić, a przynajmniej nie chciałem. Miałem zamiar zwiedzić jak największy obszar watahy, do której udało mi się niedawno dołączyć. Zmiany są potrzebne, ale miałem duże wątpliwości, czy postąpiłem rozsądnie. Osiem lat nie należałem do żadnego stada. Czy będę potrafił żyć po tak długiej przerwie? Po tak długim przebywaniu sam na sam, użeraniu się z własnymi myślami i problemami, których akurat miałem pod dostatkiem? Uciekając właśnie przed takimi watahami? Nie spotkałem jeszcze żadnej, która na mój widok by się ucieszyła. A tutaj przychodzę, a jeden z członków prosto z mostu wali, czy chcę dołączyć. Nie ukrywam, zgodziłem się nie tylko dlatego, że byłem zmęczony i najzwyczajniej w życiu nie chciało mi się walczyć, gdyby to było konieczne ani szybko się oddalać.
Gdybyś mi dał, wszystko mogłoby skończyć się inaczej...
Głos w moim umyśle zdawał się zaplatać ledwo dostrzegalną nić wokół myśli. Gdybym nie powstrzymał się na czas i dał skusić, powstałaby prawdziwa pajęczyna nie do pokonania. Byłbym pod władzą tego idioty, psującego mnie i moje życie od dość długiego kawału czasu. Ale cóż mogę rzec - kwestia przyzwyczajenia, czyż nie? Teraz mogłem już nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zbywać czymś w rodzaju machnięciem wymyślonej, nieistniejącej łapy tej irytujący głos. Gdy wyczułem, że znów ma zamiar się odezwać, warknąłem cicho:
- Zamknij się! - mój głos zabrzmiał ostro, jakby był groźbą. Może w rzeczywistości nią był? Ale co ja mogłem mu zrobić? Poprawka - co ja mogłem zrobić samemu sobie?
- Co proszę? - usłyszałem zdziwione słowa. Już myślałem, że moje próby uspokojenia tego pasożyta się nie powiodły i skazany będę na jego ględzenie, ale to nie jego usłyszałem. Nieznajomy, o tak. Z pewnością pierwszy raz słyszę tenże dźwięk.
- Przepraszam, mówiłem sam do siebie - wytłumaczyłem się kiepską, starą wymówką. Pewnie nie poskutkuje, ale co innego mogłem powiedzieć? Pewnie jeszcze walnąć tekst, że to niechcący i w rzeczywistości chciałem powiedzieć "Cześć, co tam?". Podniosłem wzrok i dopiero teraz zauważyłem stojącego przede mną nieznajomego wilka.
 < Ktuś? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz